W centralnym punkcie zdjęcia nauczyciel, Pan Andrzej Felicjan Cieślak ur. w Wieruszowie 20.11.1897 roku. Bogaty życiorys. Po zakończeniu wojny, przyjechał z Warszawy z rodziną do Lasek, gdzie zakłada Powszechną Szkołę Publiczną. W Wieruszowie zakładał harcerstwo. Zmarł 14.09.1965 roku. Spoczywa w Warszawie.
Znalazłem to na fanpage: " Śladami wieruszowskich Żydów". Cyt.: Pan Grzegorz Szymański zamieścił na stronie fragment swojej książki, który udostępniam. Rzecz nie dzieje się - co prawda - w Wieruszowie, ale - gdzieś w Laskach, Woskowicach, a może w Aniołce...
OPOWIADAŁA MI STARSZA KOBIETA (Mały fragment mojej książki, która prawdopodobnie ukaże się z początkiem lata przyszłego roku)
O wojnę, proszę pana, to myśmy były obie z siostrą, młode wtedy, wywiezione na roboty. Dobrze, że niezbyt daleko, bo nas tylko do majątku za rzekę wywieźli. Przy dworze był tartak, co został zarekwirowany przez Niemców i był przy nim w tym dworze posterunek niemiecki, żeby tego tartaku pilnować. Pamiętam, jak przed świętami Bożego Narodzenia niemiecki oficer, młody jeszcze chłopak, katolik, odjeżdżał właśnie na świąteczny urlop i bardzo się z tego powodu cieszył. Przyszedł do dworu życzyć państwu spokojnych świąt i opowiedzieć o swej rodzinie, dla której wiózł kiełbasę i gęś. Czekał tylko na przyjazd swojego zmiennika i bardzo się denerwował, że tamten się spóźnia. Wtedy właśnie dali znać z tartaku, że przyszło tych dwoje.
To była para Żydów z lasu. Ojciec i córka. Inteligenci. Z klasą. On stary. Ona młoda i piękna. Zmarnowani tacy. Wymarznięci i obdarci. Po co przyszli? Zgłosili się dobrowolnie na posterunek, aby ich zastrzelić, bo jak mówili, nie mają już dalej siły prowadzić takiego życia jak od ponad pół roku. Bo, panie kochany, po tych lasach to tam się żydostwa wtedy chowało podobno bardzo dużo! Oficer był zły o to, że przyszli. Szły święta i nie czuł się wcale w nastroju do strzelania Żydów. Poza tym okazało się, że na posterunku nie ma już naboi do karabinu. Naboje miał przywieźć ze sobą jego zmiennik, ale nadal go nie było. Poszedł jakoś te sprawę załatwić, a ci dwoje cały czas stali przed gankiem. Pani wyszła do nich i prosiła, namawiała, żeby uciekali albo schronili się gdzie na wsi. Że przecież to szaleństwo tak na śmierć czekać na mrozie… Powiedzieli, że nie chcą. Gdyby była jakaś nadzieja … - powiedzieli.
- Ale nadziei nie ma…
I czekali tak, wyobraź pan sobie, do wieczora prawie, aż tamten te kule przywiezie. Bo ten oficer to posłał jednego na rowerze na sąsiedni posterunek po naboje. Gdy wreszcie wrócił ten z tymi kulami, to oficer wyprowadził ich pod stodołę i zastrzelił oboje. Ten stary to nawet nie syknął. Ta młoda tylko tak się jakoś odsunęła na bok i źle ją trafił za pierwszym razem. Dwa razy jeszcze musiał jej w głowę strzelać, bo mu się po śniegu rzucała...